OBROŃCA ŻYCIA LUDZKIEGO

 
 

 

Cytowanie poglądów Jérôme Lejeune'a w amerykańskich mediach, zwłaszcza w obecnej sytuacji politycznej, może być dużym wsparciem dla tamtejszych ruchów obrony życia.

 

Amerykańskie środki przekazu: telewizja NBC i agencja AP w specjalnym materiale przybliżyły swym rodakom postać Jérôme Lejeune'a – wybitnego lekarza francuskiego, którego dekret o heroiczności cnót zatwierdził 21 stycznia papież Franciszek. Dekret jest pierwszym krokiem do beatyfikacji tego uczonego, znanego m.in. z odkrycia w 1958 r. tzw. trysomii chromosomu 21, odpowiedzialnej za występowanie zespołu Downa oraz ze sprzeciwu wobec aborcji.

Cytowanie jego poglądów w amerykańskich mediach, zwłaszcza w obecnej sytuacji politycznej, może być dużym wsparciem dla tamtejszych ruchów obrony życia.
„Chociaż wyniki tych [jego] badań powinny służyć medycynie do leczenia, to jednak często są one wykorzystywane do jak najszybszego ustalenia, czy dzieci poczęte nie mają tej choroby, a jeśli tak, to zwykle może to oznaczać aborcję. (...) Gdy tylko przepisy proaborcyjne weszły do kultury krajów zachodnich, Lejeune rozpoczął kampanię otaczania opieką nienarodzonych dzieci z zespołem Downa. Wygłosił [na ten temat] setki wykładów i udzielił wielu wywiadów na całym świecie w obronie życia” – przypomniała na swej stronie internetowej fundacja, nosząca imię Lejeune'a.
Jego stanowcza postawa w obronie życia sprawiła, że cieszył się wielką sympatią i przyjaźnią św. Jana Pawła II, który powołał go na pierwszego przewodniczącego utworzonej przez siebie 11 lutego 1994 roku Papieskiej Akademii Życia. Niestety już 3 kwietnia tegoż roku Lejeune zmarł na raka płuc w wieku niespełna 68 lat. Wcześniej, w 1974 r. św. Paweł VI mianował go członkiem Papieskiej Akademii Nauk. Po śmierci profesora Jan Paweł II, w sierpniu 1997 r., odwiedził jego grób w czasie Światowych Dni Młodzieży w Paryżu.
NBC i AP podkreślają, że także papież Franciszek wielokrotnie wypowiadał się i potępiał kulturę „łatwego wyrzucania” (throwaway culture) w odniesieniu do ludzi słabych, niepełnosprawnych i chorych oraz występował przeciw aborcji. Kilka tygodni temu w jednym z wywiadów zapytał retorycznie: „Czy jest w porządku wynajmować płatnego mordercę, aby rozwiązał (jakiś) problem? Chyba nie. (Podobnie) nie możemy pozbawić życia istoty ludzkiej, nawet wtedy, gdy jest ona malutka”.

 

Z Birthe Lejeune, wdową po słudze Bożym prof. Jérôme Lejeune rozmawia Joanna Bątkiewicz-Brożek

 

Joanna Bątkiewicz-Brożek: Dwadzieścia lat temu, dzień po śmierci Pani męża, dziennik „Le Monde” opublikował apel podpisany przez trzy tysiące lekarzy. Poparli naukową tezę Jérôme’a Lejeune’a, że embrion ludzki od poczęcia jest człowiekiem i nie wolno go zabijać, wykluczone są manipulacje genetyczne na nim.

Birthe Lejeune: Ten apel był pierwszym publicznym głosem poparcia środowiska medycznego dla męża. Znakiem, że jego walka o szacunek dla życia się nie zakończyła. Ale to nie wszystko. Bo nie zdążyliśmy pochować Jérôme’a, jak zadzwonił telefon z Warszawy. Usłyszałam przygnębiony głos jednego z biskupów: „To katastrofa! Profesor Lejeune miał wygłosić wykład 13 kwietnia na uniwersytecie. Setki osób na to czeka. Mamy nagranie na wideo konferencji pani męża. Proszę więc przyjechać do Polski”. Odparłam, że nie dam rady, za wcześnie. Moje dzieci jednak nalegały. W Warszawie przyjęto mnie cudownie. Po odsłuchaniu konferencji zadzwoniła do mnie córka z wieścią, że urodziła się moja wnuczka – Faustyna, na cześć waszej świętej. Ogłosiłam to na sali. Rozległy się oklaski. Nie mogłam płakać. Nie byłam sama.

Obrona życia była pasją Pani męża.

To było coś naturalnego. Kiedy Francja i naukowcy z różnych stron świata szydzili z odkryć Jérôme’a, pasja i miłość do życia przerodziły się u niego w walkę. Był atakowany w sposób okrutny. Blokowano mu naukowe publikacje i wystąpienia, zabraniano pisać nawet w katolickich pismach! Tylko dzięki pomocy Watykanu udało mu się jeździć z wykładami po świecie.

Dobrze zrozumiałam, że nawet katolicy we Francji byli mu przeciwni?

Wszyscy uważali, że jest faszystą. To brzmi niedorzecznie. Widzi pani, Jérôme ogłaszając, że przyczyną choroby zwanej syndromem Downa nie jest wcale, jak dotąd uważano, syfilis, a jedynie wada genetyczna, tzw. trisomia 21, wywołał burzę. W latach 50. ub. wieku dzieci z syndromem Downa – mówiono o nich „dzieci mongolskie” – były uważane za gorszą kategorię ludzi.

A profesor Lejeune domagał się szacunku i miłości dla nich. Entuzjastą jego odkrycia byli Paweł VI i kard. Wojtyła, ale i amerykański prezydent.

Za odkrycie trisomii 21 John F. Kennedy w 1962 r. przyznał mężowi pierwszą nagrodę swojego imienia.

Jak właściwie doszło do odkrycia przyczyn syndromu Downa?

Jérôme jako student zaglądał do pracowni prof. Turpina. Pasjonowały go choroby umysłowe. Sen z powiek spędzała mu ta „dziwna choroba, która tak wykrzywia twarze”. Badał takich pacjentów, obserwował. Przeczuwał, że przyczyna tej choroby jest gdzieś głęboko ukryta. Nauczył się języka angielskiego, by móc sięgać do anglojęzycznej literatury na ten temat. Całymi dniami ślęczał przy starym mikroskopie. Wreszcie badając tzw. kariotyp, czyli genetyczny dowód tożsamości, doszedł do tego, że osoby dotknięte mongolizmem mają, zamiast dwóch, trzy chromosomy 21, stąd nazwa trisomia 21. Chromosomy te są zdrowe, ale źle odczytywane. Mąż tłumaczył, że to tak, jakby ktoś zapisał piękną muzykę na porysowanej płycie.

Profesor szukał leku na syndrom Downa.

 

Nie mógł znieść niemocy wobec takich pacjentów, ich cierpienia i przedwczesnej śmierci. Wiedział, że odkrycie leku na trisomię 21 da początek leczeniu innych chorób genetycznych. Powtarzał: „Pacjenci czekają! Nie mam czasu!”. Kiedyś jadąc samochodem, krzyknął: „Mam! Chyba mam!”. Myślał o tym bez przerwy. Szukał mechanizmów biochemicznych, które powodują zakłócenia w umyśle. Dzięki temu m.in. dotarł do przyczyn autyzmu i odkrył, że kwas foliowy podawany w ciąży ogranicza choroby mózgu dzieci. Śmiano się wtedy z niego, a dziś każda kobieta w ciąży zażywa kwas foliowy!

Naukowcy z Fundacji im. Lejeune’a są blisko odkrycia leku na syndrom Downa.

Odkryli cząsteczki, które hamują wytwarzanie szkodliwej substancji powodującej zespół Downa, oraz to, że gdy stykają się one z enzymem odpowiedzialnym za opóźnienie umysłowe u chorych z trisomią 21, niszczą go w reakcji chemicznej. Trwają badania kliniczne.

Odkrycie trisomii 21 przez Pani męża niestety otwarło jednak furtkę do  nadużyć.

W tym samym czasie kolega męża, prof. Liley z Nowej Zelandii, opracował technikę diagnostyki prenatalnej. Jérôme cieszył się, bo dzięki temu można było zdiagnozować syndrom Downa już w ciąży. To niosło nadzieję, bo mąż był przekonany, że trisomię 21 można leczyć już w łonie matki. Tymczasem świat zaczął wykorzystywać oba odkrycia do eliminacji dzieci.

W 1972 r. w życie weszła ustawa proaborcyjna, tzw. prawo Peyreta.

Do tej pory próba zabicia dziecka nienarodzonego była karana więzieniem. Ponieważ na chorych z syndromem Downa ciążyło wtedy piętno odrzucenia, minister Peyret zaproponował: „Eliminujmy ich, skoro możemy zdiagnozować ich chorobę w ciąży”. Burzliwa debata toczyła się w mediach. Pamiętam, jak kiedyś Jérôme wrócił do domu przerażony. Przyszli do niego rodzice z chłopczykiem z syndromem Downa. Matka dziecka płakała, bo syn obejrzał poprzedniego wieczora debatę telewizyjną o aborcji. Dziecko rzuciło się w ramiona mojego męża i mocno go ściskało, krzycząc: „Obiecaj, że będziesz nas bronił! Chcą nas zabić!”.

I profesor obiecał.

To był przełomowy dla niego moment. Ponosił za to konsekwencje zawodowe, zabierano mu np. dotacje na badania. Do dziś odbija się to na naszych dzieciach. Kiedy przykładowo córka Clara została doradcą w ministerstwie sprawiedliwości, rozpętała się kampania o zwolnienie jej.

 

Macie Państwo piątkę dzieci i 28 wnucząt. Pani jednak zrezygnowała z pracy zawodowej. Jakie było życie u boku odkrywcy?

 

Wspaniałe! Pobraliśmy się w 1952 roku. Pochodzę z protestanckiego duńskiego domu. Dzięki Jérôme przeszłam na katolicyzm. Jego wiara mi imponowała, była czymś naturalnym. Kochał i szanował każdego człowieka. Był bardzo skromny. Nic sobie nie kupował. Dawałam mu co tydzień banknot stufrankowy na kawę, bo często spotykał się z różnymi osobami. Więcej nie chciał. Nosił przez lata ten sam garnitur. Dzieci wypominały mu, że jest niemodny. A on odpowiadał: „Czekajcie, za kilkadziesiąt lat taki garnitur będzie na topie”. Jeździliśmy starym samochodem, ponieważ Jérôme nie pozwalał kupić nowego, bo ludzie nie mają na chleb, trzeba im dać.

Sporo czasu spędzał przy mikroskopie, jeździł po świecie.

Nawet jeśli pracował, zawsze znajdował czas dla dzieci. A one przychodziły do niego ze wszystkim. I zawsze odkładał pracę, by je wysłuchać. Każdego wieczora klękaliśmy do modlitwy. Siadaliśmy przy stole całą rodziną trzy razy dziennie. Bo na obiad przyjeżdżał do domu. To był czas rozmów. Nasz dom był też często pełen gości. Ja pracowałam na początku z osobami niepełnosprawnymi, potem zdecydowałam się być w domu. Tym bardziej że Jérôme zaczął jeździć z wykładami do USA, Chin. Dzieci tęskniły za nim. W kuchni na lodówce wieszaliśmy kalendarz. Skreślaliśmy kolejne dni. Kiedy Jérôme wracał, cała piątka czekała w oknach. Mąż zwykle ciągnął ze sobą bagaż prezentów – na to nie żałował.

Toczy się proces beatyfikacyjny Pani męża. Jak się Pani z tym czuje?

Wydaje mi się to niemal abstrakcją. Nie znamy ani świadków, ani przebiegu procesu, który ruszył w 2007 r. z inicjatywy jednego z kardynałów z Papieskiej Rady ds. Duszpasterstwa Służby Zdrowia. Metropolita Paryża podpisał dekret. Dzięki temu wspomniana Fundacja „Przyjaciół doktora Lejeune’a” rozwinęła skrzydła, ruszyły kolejne badania medyczne.

 

Pomysł, by powstała fundacja, powstał w Polsce, prawda?

W czasie wspomnianego wykładu w Warszawie. Poczułam, że coś trzeba zrobić. Mój mąż musiał sam odkładać na badania. Zostawił milion franków na ten cel – chciał na emeryturze pracować. Potrzebowaliśmy dużo więcej. Kiedy zaapelowaliśmy do jego pacjentów, znalazły się kolejne pieniądze. Mieliśmy jednak trudności ze strony państwowych instytucji. Trudności ideologiczne. Ale wstawił się za nami jeden z lewicowych polityków. Tak! Jak się okazało, mój mąż leczył jego syna. Dziś fundacja ma swoją siedzibę i w Paryżu, i w Nowym Jorku.

Nie myśleliście o Polsce?

Owszem. Polska jest nam bliska. Mój mąż przyjaźnił się z Janem Pawłem II. Za każdym razem, kiedy byliśmy w Rzymie, uczestniczyliśmy we Mszy św. w kaplicy prywatnej papieża. Jérôme zapamiętał spotkanie z Janem Pawłem II w dniu zamachu na niego: 13 maja 1981 r. Długo rozmawiali o ochronie życia, o badaniach nad syndromem Downa. Rozstali się o godzinie 16. A godzinę później papież ranny jechał do kliniki Gemelli. Mąż bardzo to przeżył. Potem papież mianował go szefem Akademii Pro Vita. Niestety, 33 dni później mąż zmarł. Kiedy Jan Paweł II przyjechał do Paryża, już po śmierci Jérôme’a, zażyczył sobie, by odwiedzić jego grób. A to 50 km od Paryża. Papież nalegał: „Chcę tam pojechać!”. Dla nas, rodziny, to był nie tylko wzruszający moment, znak przyjaźni dwóch obrońców życia, ale przesłanie: dalej głoście ewangelię życia!

Wiem, że żyłam u boku świętego męża. Myślę, że miał głębokie doświadczenie Boga – mówi Berthe Lejeune

– Dzięki Jérôme’owi przeszłam na katolicyzm. Jego wiara mi imponowała – mówi Berthe Lejeune, żona Jérôme’a Lejeune’a.

Mama trwała u boku taty jak wierny żołnierz. Dzięki jej determinacji i sile tata często znieważany i odpychany przez środowisko tylko dlatego, że bronił życia i był zagorzałym przeciwnikiem aborcji, kończył swoje wystąpienia słowami: „Nigdy nie zrezygnujemy!”. I to tata przekonywał mamę, że byłaby świetną dziennikarką, ale ona wybrała życie dla niego – opowiada w swojej książce Clara, jedna z córek francuskiego profesora.
Jérôme Lejeune, odkrywca przyczyny syndromu Downa, pierwszy przewodniczący Papieskiej Akademii Życia, powołany na to stanowisko przez Jana Pawła II, nieformalny patron obrońców życia, lekarz pediatra, genetyk, był też świetnym ojcem, dziadkiem i – jak przekonuje mnie jego żona – świętym mężem. – Mój mąż dał mi szczęście – mówi ze łzą w oku wdowa po słudze Bożym, którego proces beatyfikacyjny trwa od 2007 r.

„Choć sprzeczki i trudne chwile wcale ich nie ominęły, moi rodzice zafundowali nam bajeczne dzieciństwo” – wspomina Clara. „Nie mam wątpliwości, że byli świętym małżeństwem”.

Od pierwszego wejrzenia

Rok 1952. 1 maja nad wieżą katolickiego kościoła w Odensie, rodzinnym mieście Christiana Andersena, świeci słońce. Jego światło odbija się w wielkich czarnych oczach Berthe. Dwudziestokilkuletnia Dunka, córka protestanta, ujmuje pod rękę niewiele starszego, 26-letniego Francuza, lekarza, katolika. Ona niska, skośne oczy, błyszczące granatem włosy, ma na sobie idealnie skrojony czarny kostium. Pochodzi z mało zamożnej rodziny i tylko w takim stroju w jej otoczeniu idzie się do ślubu. On, wysoki i szczupły, w błękitnym garniturze, niezmącony spokój w oczach, przyjechał tu mimo protestów swojej burżuazyjnej francuskiej rodziny. – Byliśmy zakochani w sobie po uszy – wspomina Berthe. – To była miłość od pierwszego wejrzenia.

Spotkali się w paryskiej bibliotece Sainte-Genevičve. Jérome ślęczał nad podręcznikami medycznymi. Berthe uczyła się francuskiego. Chciała coś zapisać, ale nie mogła znaleźć pióra. Jérôme podał jej swoje. Wtedy skrzyżowały się ich spojrzenia. „Nie wiem, dlaczego kolana drżą, a gardło wysycha, kiedy człowiek jest zakochany, ale bez wątpienia mama i ja doświadczyliśmy miłości od pierwszego wejrzenia” – tłumaczył wielokrotnie swoim dzieciom prof. Lejeune.

– Piórem, które mi Jérôme wtedy podał, napisał mi potem setki listów. Do dziś przechowuję to pióro jak relikwię w domu i jako świadka naszego pierwszego spotkania – śmieje się wdowa po profesorze.

Berthe po ślubie i przeprowadzce do Francji szybko rezygnuje z pracy zawodowej. Chowa się jakby w cieniu naukowca. Przeczuwa, że żyje obok wielkiego człowieka. – „Nie żałuję, bo życie u boku Jérôme’a było wspaniałe!” – mówi. Lejeune’owie mają piątkę dzieci i dziś już 30 wnucząt.

Obiecaj, że nas obronisz!

„Co trzeba zrobić dla bliźniego? – Więcej!” To ulubione przez Lejeune’a słowa św. Wincentego ŕ Paulo. Francuski lekarz kurczowo trzymał się tej zasady. Jego poszukiwania przyczyny tzw. mongolizmu, czyli syndromu Downa, nie były podyktowane głodem żądnego sukcesu naukowca. Lejeune nie mógł spać, widząc rozpacz rodziców dzieci z upośledzeniem. Cierpiał, kiedy na ulicach wytykano je palcami. W latach 60. ub. wieku upośledzenie umysłowe traktowano jak chorobę niemal zakaźną albo karę za grzechy rodziców. Lekarze proponowali aborcję, a kiedy rodzice zjawiali się w gabinecie z dzieckiem z syndromem Downa, pediatrzy wyrzucali ich za drzwi.

– Jérome nie mógł tego znieść. Pamiętam, jak raz wrócił do domu przerażony. Był rok 1972, w życie wchodziło pierwsze we Francji prawo zezwalające na zabijanie chorych dzieci w łonie matki. Mąż już w progu powiedział mi: „Berthe, kochanie, to dziecko krzyczało: »Chcą nas zabijać! Broń nas!«”. Pytam, o co chodzi. Do Jérôme’a przyszli tamtego dnia rodzice z synem z syndromem Downa. Matka dziecka płakała, bo chłopak obejrzał debatę telewizyjną o aborcji. Dziecko rzuciło się w ramiona męża i mocno go ściskało, krzycząc: „Obiecaj, że będziesz nas bronił! Chcą nas zabić!”. I to był przełomowy dla Jérôme’a moment.

Lejeune ślęczy nad mikroskopem. Szuka mechanizmów biochemicznych, które powodują zakłócenia w umyśle. Dociera do przyczyn autyzmu, odkrywa też, że kwas foliowy podawany w ciąży ogranicza choroby mózgu dzieci. Jeździ po świecie z odczytami i powtarza: „Społeczeństwo, które zabija swoje dzieci, utraciło duszę i nadzieję”. W środowisku coraz bardziej spychany jest na margines, mimo że za odkrycie trisomii 21 należy się Nagroda Nobla. Nikt nie cytuje jego prac naukowych. A Lejeune dowodzi naukowo, że embrion ludzki jest człowiekiem od chwili poczęcia.

– „Jérôme myślał tylko o dobru swoich małych pacjentów i o rodzinie” – dodaje żona naukowca. – „Bo nawet jeśli pracował, zawsze znajdował czas dla dzieci. A one przychodziły do niego ze wszystkim. „Tato, tato, popruł mi się strój indiański!”. Jérôme odrywał wzrok od książki i zabierał się za naprawę stroju. Wiedział, że to dla dzieci ważne.

Potwierdza to córka profesora, Clara: „Nie usłyszałam od taty nigdy: nie mam czasu, idź do mamy. Podczas gdy większość myślała, że tak zajęty człowiek, odkrywca i naukowiec, pewnie zaniedbuje rodzinę, my czuliśmy się kochani” – wspomina w swojej książce.

Berthe: – Każdego wieczora klękaliśmy do modlitwy. Jérôme tego pilnował. Tak jak i tego, by na obiad przyjeżdżać do domu. Jego koledzy umawiali się na służbowe lunche, a on wolał rodzinę. Nasze dzieci w szkole były jedynymi, które trzy posiłki dziennie zjadały z rodzicami przy stole! Rozmawialiśmy wtedy o wszystkim. Taka niby mała rzecz, ale wiem, że to było poświęcenie, że to odbijało się na jego zawodowych relacjach.

Świadek

Dom Lejeune’ów przez cały rok był pełen gości. Berthe: – „Ciągle ktoś do nas wpadał. Szczególnie przyjaciele dzieci. Czasem nawet po 15 osób. Wyjmowałam, co miałam w zamrażarce. Ale oni nie przychodzili jeść, tylko słuchać mojego męża! Bo Jérôme zawsze schodził na czas, kiedy przygotowywałam posiłek. Potem dyskretnie wycofywaliśmy się, żeby młodzież pobyła w swoim towarzystwie, ale często nas zatrzymywali. Mówił im o nauce, o badaniach. I zawsze kończył: „Ale pamiętajcie, wszystko pochodzi od Boga!”.

„Ojca można było słuchać godzinami. Moi przyjaciele zwierzali mi się, że cenią go za odwagę, ale i tęsknią za takim domem jak nasz. Za kochającymi się rodzicami. Ich rodzice rozstawali się, a moi trwali” – wspomina Clara.

Kiedy z inicjatywy jednego z kardynałów z Papieskiej Rady ds. Duszpasterstwa Służby Zdrowia rozpoczął się proces beatyfikacyjny Lejeune’a, Berthe wydawało się to abstrakcją. Żona genetyka przyznaje: – „Ale to dzięki Jérôme’owi przeszłam na katolicyzm. Jego wiara mi imponowała, była czymś naturalnym. Kochał i szanował każdego człowieka. Kiedyś znalazłam w garniturze męża strugany różaniec. Okazało się, że sam rzeźbi różańce i daje je swoim małym pacjentom. Wiem, że żyłam u boku świętego męża. Myślę, że miał głębokie, niemal mistyczne doświadczenie Boga, choć się tym nie chwalił. Pamiętam dokładnie wieczór w dniu zamachu na Jana Pawła II. Byliśmy tego dnia u papieża na obiedzie. Papież pożegnał się z nami i poszedł na audiencję. Kiedy go postrzelono, mój mąż zwinął się z bólu. Wysiadaliśmy z samolotu na lotnisku Roissy w Paryżu. I stamtąd prosto pojechał karetką do szpitala… Jérôme cierpiał autentycznie przez kilka dni i modlił się. Miał atak kamicy nerkowej spowodowany szokiem. Był operowany w tym samym czasie co papież, i tego samego dnia obaj wyszli ze szpitala. Jérôme nie chciał, żeby mówić o tych zbieżnościach dat przy nim. Był w końcu umysłem ścisłym, a to już było pogranicze mistyki… Łączyła go przyjaźń ze świętym papieżem”.

Berthe zamyśla się: – „To Bóg dawał mu siłę do walki o ludzkie życie. I, jak mówił św. Jan Paweł II, mój mąż był znakiem sprzeciwu w naszych czasach. I jeśli chodzi o obronę życia, i – mówię to z doświadczenia – świętości małżeństwa!”

„Wiem, że żyłam u boku świętego męża. Myślę, że miał głębokie doświadczenie Boga” – mówi Berthe Lejeune1 | 2 | » | »»